środa, 10 czerwca 2015

Na którą najlepiej nastawić budzik, czyli refleksje po "Przebudzeniu" S. Kinga

Planowałam jakiś czas temu dodać post o grach Syberia oraz Syberia II, które niedawno skończyłam. Już nawet zaczęłam takowy post pisać, ale… okazało się, że nie umiem. Jak tu zrecenzować coś równie wspaniałego…?
Także postu o Syberii nie ma i nie będzie, ale polecam ją każdemu, kto lubi dobrze opowiedziane, nostalgiczne historie, okraszone dodatkowo przepiękną muzyką. Naprawdę warto wybrać się w tę podróż – ja nawet za jakiś czas pewnie zdecyduję się zrobić to drugi raz.
Ale dość gadania o tym, o czym nie piszę (bo przecież żadnego postu o Syberii formalnie nie ma) – dziś coś, za co również miałam się zabrać już dawno. Mianowicie Stephen King i jego do niedawna najnowsza powieść (właśnie dzisiaj do księgarni wchodzi bowiem jeszcze nowsza) – „Przebudzenie”. Wydana jeszcze w ubiegłym roku, na mojej półce leżała od Bożego Narodzenia, ale ciągle nie miałam dla niej czasu. Teraz jednak jestem już po i pora podzielić się refleksjami.

Kto się przebudza, po co i dlaczego?
King swoim zwyczajem powraca do lat i miejsc swojego własnego dzieciństwa. Cała historia zaczyna się więc, gdy w latach 60. do małego miasteczka w Nowej Anglii przybywa nowy pastor – Charles Jacobs. Początkowo sprawia wrażenie sympatycznego gościa, parafianie go lubią, nawet dzieci jakoś chętniej uczęszczają do szkółki niedzielnej (wśród nich również Jamie Morton, narrator książki). Wszystko się jednak zmienia, gdy w wypadku samochodowym ginie żona i mały synek Jacobsa. Jest to zbyt silny cios dla pastora, a przede wszystkim zbyt ciężka próba jego wiary – Jacobs wyklina Boga i neguje wszystko, na czym do tej pory opierał swe życie. Jego „straszne kazanie”, na którym szydzi z chrześcijaństwa, szokuje wiernych i doprowadza – czemu nie trudno się dziwić – do utraty przez niego pracy pastora.
Tymczasem wspomniany już wyżej Jamie Morton boryka się z własnymi problemami. Szybko przestaje być słodkim sześciolatkiem, którego poznaliśmy w pierwszych rozdziałach, by wyrosnąć na rockendrollowca. Wiąże się z tym nie tylko sława (choć bez przesady), ale również oczywiście wszystkie ciemne strony tego biznesu, jak np. narkomania. Poza tym, jego losy zaczynają się dziwnie splatać z coraz bardziej demoniczną postacią byłego pastora.

Miasto budzi się
Zaobserwowałam już, że jak dla mnie nie ma znaczenia CO King napisze, lecz JAK. Widać, że powieść jest przemyślaną całością, autor nie gubi się w retrospekcjach, narracji, wydarzeniach itd. To raz. Druga sprawa, które urzeka mnie znacznie bardziej, to dokładność, z jaką pisarz opisuje świat przedstawiony. Nie robi tego jednak w sposób podobny do aŁtoreczek powieści aspirujących do bycia blogaskiem, w których o bohaterka nawet w chwili największego zagrożenia życia radośnie obwieści nam, że w danym miejscu podłoga była drewniana, a protagonistka zeszła na śniadanie ubrana w czarne rurki i koszulkę na ramiączkach. Kingowscy bohaterowie nie są aktorami występującymi wśród papierowej scenerii, lecz ma się wrażenie (przynajmniej ja mam), że są PRAWDZIWYMI ludźmi, w PRAWDZIWYM świecie. Dbałość autora o szczegóły każe mu poinformować czytelników, jakiej marki był odkurzacz, który matka bohatera próbowała wygrać w telewizyjnym konkursie, jakiej marki była pierwsza gitara Jamiego, czy też jaka piosenka leciała w radiu, gdy bohater akurat jechał samochodem. Kogoś może to nużyć, ale jak dla mnie buduje fantastyczny klimat.

Ja jednak preferuję tryb drzemki
Tak jak powiedziałam, bardziej urzeka mnie sposób w jaki King pisze, niż co pisze. Sama historia bowiem zrobiła na mnie takie sobie wrażenie. Pobudza do refleksji, ale rozwiązanie zaproponowane przez Kinga średnio do mnie przemawia. Poza tym autor popełnia bardzo duży grzech, który trudno mi mu wybaczyć: znakomicie buduje mroczny nastrój, wprowadza niepokój… wszystko po to, by w ostatnich dwóch rozdziałach z całkowitym brakiem taktu, subtelności czy gracji ROZWALIĆ wszystko, co tworzył przez poprzednie prawie 500 stron. Zakończenie jest dziwne, niezbyt logiczne i właściwie nie do końca koresponduje z resztą książki, a poza tym jest koszmarnie dosłowne. Autor zdaje się zapominać, że czytelnika najbardziej wystraszy jego własna wyobraźnia, która spróbuje wypełnić luki pozostawione w danej historii. King popełnia jednak ten błąd również w kilku innych swoich powieściach, np. fenomenalnym „To”, gdzie kreuje genialną postać demonicznego klauna tylko po to, by na samym końcu (uwaga spoiler!) zamienić go w wielkiego pająka, a właściwie panią pająk (?!). Obawiam się (choć to info niepotwierdzone, bo mam jeszcze bardzo dużo powieści pana Stephena do przeczytania), że to może być jakaś jego nieusuwalna maniera.

Proponuję zostać w łóżku
Podsumowując, dochodzę do wniosku, że „Przebudzenie” jest pozycją z gatunku: „można, ale nie trzeba”. Oczywiście, dla wielbicieli Kinga – trzeba (ale prawdziwi wielbiciele pewnie dawno są już po, więc nie potrzebują mojej zachęty), natomiast dla wszystkich innych… Cóż, warto przeczytać, ale tylko jeśli żadna inna nieprzeczytana książka nie patrzy na Was oskarżycielsko z półki.

PODSUMOWANIE
TYTUŁ: Przebudzenie
AUTOR: Stephen King
GATUNEK: Horror

MOJA OCENA (w skali 1-10): 6

Okładka książki Przebudzenie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz