poniedziałek, 29 czerwca 2015

50 zębów Blue, czyli z wizytą w Parku Jurajskim

50 zębów Blue, czyli z wizytą w Parku Jurajskim
Jurassic World nie potrzebował wiele czasu, by pobić kolejne rekordy oglądalności (box office: $1 084 500 000!!!). Warto więc przyjrzeć się, o co tyle szumu.
Dinozaury? Nuuuuuuda
Park Jurajski został wreszcie otwarty dla zwiedzających (w 4. filmie, brawo!). I to niebagatelnej grupy zwiedzających, bo codziennie jest ich ponad 20 000. Jednak na grubych szychach we władzach Parku ta liczba nie robi wrażenia. Dochodzą do wniosku, że trzeba pokazać ludziom coś jeszcze większego, straszniejszego, bardziej krwiożerczego i drapieżnego – w nadziei, że do liczby 20 000 doskoczy przynajmniej jeszcze jedno zero (swoją drogą, gdzie oni zmieściliby te tłumy?!). Jak postanowili, tak i zrobili, tworząc zmodyfikowanego genetycznie potwora, nazwanego Indominus rex (?!). Zanim jednak w ogóle pokazują go (a raczej ją) publiczności, sytuacja… wymyka się spod kontroli. Jak zawsze.
Tym razem największe kłopoty mają: Claire Dearing (Bryce Dallas Howard), która nadzorowała projekt modyfikacji genetycznej, jej dwóch siostrzeńców: Gray (Ty Simpkins) i Zach (Nick Robinson) oraz jej amant i treser raptorów Owen Grady (Chris Pratt). Schemat jest prosty: Claire miała zaopiekować się swoimi siostrzeńcami, ale była zbyt zapracowana by to zrobić, w związku z czym chłopcy w chwili zagrożenia są sami w lesie pełnym dinozaurów. Claire musi ich odnaleźć, w czym pomaga jej Owen (któremu ona daje kosza na początku filmu, co nie przeszkadza im jednak żyć długo i szczęśliwie na jego końcu). Potem chłopcy się szczęśliwie znajdują, a Owen i jego raptory mogą poprowadzić motocyklową ofensywę przeciwko zmodyfikowanej pani dinozaur. Wisienką na torcie jest jeszcze zły człowiek, który planuje wykorzystanie dinozaurów jako broni na wojnach.


Fajnie, fajnie, ale NIE
Pierwsza rzecz, która jest dla mnie minusem, to sam pomysł filmu, czyli zmodyfikowany genetycznie dinozaur. Claire (chyba ona, nie pamiętam) w pewnym momencie mówi, że dinozaury nie robią już na ludziach większego wrażenia niż słonie (nie wiem co ona, na mnie słonie robią duże wrażenie). Problem w tym, że i ilość osób odwiedzających park jak i ich zachowanie (np. spójrzmy na takiego Graya, ten dzieciak chyba w takim razie nigdy nie widział słonia, khe, khe) zdecydowanie temu przeczą. W ogóle, o czym my mówimy,  przecież to DINOZAURY. Nikt mi nie wmówi, że przestały być interesujące.
Teraz drugi minus, to, że tak powiem, konstrukcja głównej antagonistki. Po pierwsze, inteligencja stworzonej dinozaurzycy. Już w trzeciej części „Parku Jurajskiego” velociraptory sprawiały wrażenie trochę zbyt mądrych jak na swój… emm… gatunek (jak to powiedziała Trillian, zaczęły tworzyć coś na kształt organizacji plemiennej). Teraz nasza kochana pani Indominus rex idzie w ich ślady, co moim zdaniem jest raczej śmieszne. Darujcie, ale nie uwierzę, że gad (nawet zmodyfikowany) który nigdy nie widział NICZEGO poza swoim wybiegiem,  specjalnie podrapał betonowe, 12-metrowe ogrodzenie, aby głupie ludzie myślały, że uciekł. Potem zaś, kiedy człowieki wlazły do klatki, żeby sprawdzić gdzie się podziewa ich podopieczna, ta radośnie objawiła się za ich plecami, by – gdy będą uciekać – w ostatniej chwili przedostać się przez zamykającą się bramę (niczym Indiana Jones!). Po drugie – jej nieokiełznana chęć zabijania. Pani Indominus zostawia bowiem za sobą pole martwych dinozaurów, których wcale nie zamierzała zjeść (co na to ekolodzy?). No sorry, ale dla mnie to była najsmutniejsza scena (co tam, że giną ludzie…). Krótko mówiąc – wolałam, kiedy wielkie gady straszyły samą swoją wielko-gadzinowością, a nie tym, że są wielkimi, super-inteligentnymi maszynami do zabijania.  
Trzecia wada – sztampa, sztampa, sztampa. W ogóle nie lubię, gdy eksploatuje się dobry pomysł tak długo, aż stanie się odgrzewanym kotletem (bój się, VII epizodzie „Gwiezdnych Wojen”…). Pierwszy „Park Jurajski’ był jakąś nowością. Drugi dało się przeżyć. Trzeci był już jakąś dziwną wariacją na temat, natomiast czwarty… to już ewidentnie skok na kasę. A, no i nie lubię hollywoodzko dobrych zakończeń, ale cóż poradzić.
Problem numer cztery – płytkość. Nie wiem, z czego to wynikało, ale los bohaterów filmu „Jurassic World” obchodził mnie mniej niż tych z poprzednich części (no, może z wyjątkiem dinozaurów, świnek i kóz – los zwierząt w filmach zawsze jakoś wzbudza we mnie większe emocje). Nie wiem, może po prostu było za dużo pościgów na motorach i strzelania, a za mało dramatyzmu…? Za dużo akcji, za mało horroru? Może.
Nie jest tak źle
A co z plusami? Wbrew pozorom – są. Na przykład muzyka – ta autorstwa Michaela Giacchino jest w porządku, odpowiednio pomaga budować napięcie i stanowi dobre tło. Natomiast uwertura skomponowana przez Johna Williamsa na potrzeby pierwszego „Parku Jurajskiego” chyba nigdy mi się nie znudzi, jest naprawdę piękna. Poza tym gra aktorska – ok. Nie są to oczywiście żadne niezapomniane kreacje, ale nie mam się do czego przyczepić, więc zaliczam na plus. Ponadto nie ma co ukrywać, że całość swoim rozmachem robi ogromne wrażenie. Prehistoryczne stwory rzeczywiście ożywają na ekranie, a pokazując swoje wielkie zębiska potrafią przyprawić widzów o szybsze bicie serca.
Na koniec
Patrząc na to, co napisałam wyżej, widzę, że strasznie skrytykowałam tę produkcję. Ale nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zły film. Albo inaczej – to nie jest aż tak zły film, jak podejrzewałam, że będzie. W związku z tym moja relatywnie wysoka ocena. Poza tym myślę, że „Jurassic World” warto zobaczyć – co tu dużo mówić, dinozaury to dinozaury i (podobnie jak słonie) nadal wzbudzają emocje.

PODSUMOWANIE
TYTUŁ: Jurassic World
REŻYSERIA: Colin Trevorrow
GATUNEK: Przygodowy, Sci-Fi

MOJA OCENA (w skali 1-10): 5


środa, 10 czerwca 2015

Na którą najlepiej nastawić budzik, czyli refleksje po "Przebudzeniu" S. Kinga

Planowałam jakiś czas temu dodać post o grach Syberia oraz Syberia II, które niedawno skończyłam. Już nawet zaczęłam takowy post pisać, ale… okazało się, że nie umiem. Jak tu zrecenzować coś równie wspaniałego…?
Także postu o Syberii nie ma i nie będzie, ale polecam ją każdemu, kto lubi dobrze opowiedziane, nostalgiczne historie, okraszone dodatkowo przepiękną muzyką. Naprawdę warto wybrać się w tę podróż – ja nawet za jakiś czas pewnie zdecyduję się zrobić to drugi raz.
Ale dość gadania o tym, o czym nie piszę (bo przecież żadnego postu o Syberii formalnie nie ma) – dziś coś, za co również miałam się zabrać już dawno. Mianowicie Stephen King i jego do niedawna najnowsza powieść (właśnie dzisiaj do księgarni wchodzi bowiem jeszcze nowsza) – „Przebudzenie”. Wydana jeszcze w ubiegłym roku, na mojej półce leżała od Bożego Narodzenia, ale ciągle nie miałam dla niej czasu. Teraz jednak jestem już po i pora podzielić się refleksjami.

Kto się przebudza, po co i dlaczego?
King swoim zwyczajem powraca do lat i miejsc swojego własnego dzieciństwa. Cała historia zaczyna się więc, gdy w latach 60. do małego miasteczka w Nowej Anglii przybywa nowy pastor – Charles Jacobs. Początkowo sprawia wrażenie sympatycznego gościa, parafianie go lubią, nawet dzieci jakoś chętniej uczęszczają do szkółki niedzielnej (wśród nich również Jamie Morton, narrator książki). Wszystko się jednak zmienia, gdy w wypadku samochodowym ginie żona i mały synek Jacobsa. Jest to zbyt silny cios dla pastora, a przede wszystkim zbyt ciężka próba jego wiary – Jacobs wyklina Boga i neguje wszystko, na czym do tej pory opierał swe życie. Jego „straszne kazanie”, na którym szydzi z chrześcijaństwa, szokuje wiernych i doprowadza – czemu nie trudno się dziwić – do utraty przez niego pracy pastora.
Tymczasem wspomniany już wyżej Jamie Morton boryka się z własnymi problemami. Szybko przestaje być słodkim sześciolatkiem, którego poznaliśmy w pierwszych rozdziałach, by wyrosnąć na rockendrollowca. Wiąże się z tym nie tylko sława (choć bez przesady), ale również oczywiście wszystkie ciemne strony tego biznesu, jak np. narkomania. Poza tym, jego losy zaczynają się dziwnie splatać z coraz bardziej demoniczną postacią byłego pastora.

Miasto budzi się
Zaobserwowałam już, że jak dla mnie nie ma znaczenia CO King napisze, lecz JAK. Widać, że powieść jest przemyślaną całością, autor nie gubi się w retrospekcjach, narracji, wydarzeniach itd. To raz. Druga sprawa, które urzeka mnie znacznie bardziej, to dokładność, z jaką pisarz opisuje świat przedstawiony. Nie robi tego jednak w sposób podobny do aŁtoreczek powieści aspirujących do bycia blogaskiem, w których o bohaterka nawet w chwili największego zagrożenia życia radośnie obwieści nam, że w danym miejscu podłoga była drewniana, a protagonistka zeszła na śniadanie ubrana w czarne rurki i koszulkę na ramiączkach. Kingowscy bohaterowie nie są aktorami występującymi wśród papierowej scenerii, lecz ma się wrażenie (przynajmniej ja mam), że są PRAWDZIWYMI ludźmi, w PRAWDZIWYM świecie. Dbałość autora o szczegóły każe mu poinformować czytelników, jakiej marki był odkurzacz, który matka bohatera próbowała wygrać w telewizyjnym konkursie, jakiej marki była pierwsza gitara Jamiego, czy też jaka piosenka leciała w radiu, gdy bohater akurat jechał samochodem. Kogoś może to nużyć, ale jak dla mnie buduje fantastyczny klimat.

Ja jednak preferuję tryb drzemki
Tak jak powiedziałam, bardziej urzeka mnie sposób w jaki King pisze, niż co pisze. Sama historia bowiem zrobiła na mnie takie sobie wrażenie. Pobudza do refleksji, ale rozwiązanie zaproponowane przez Kinga średnio do mnie przemawia. Poza tym autor popełnia bardzo duży grzech, który trudno mi mu wybaczyć: znakomicie buduje mroczny nastrój, wprowadza niepokój… wszystko po to, by w ostatnich dwóch rozdziałach z całkowitym brakiem taktu, subtelności czy gracji ROZWALIĆ wszystko, co tworzył przez poprzednie prawie 500 stron. Zakończenie jest dziwne, niezbyt logiczne i właściwie nie do końca koresponduje z resztą książki, a poza tym jest koszmarnie dosłowne. Autor zdaje się zapominać, że czytelnika najbardziej wystraszy jego własna wyobraźnia, która spróbuje wypełnić luki pozostawione w danej historii. King popełnia jednak ten błąd również w kilku innych swoich powieściach, np. fenomenalnym „To”, gdzie kreuje genialną postać demonicznego klauna tylko po to, by na samym końcu (uwaga spoiler!) zamienić go w wielkiego pająka, a właściwie panią pająk (?!). Obawiam się (choć to info niepotwierdzone, bo mam jeszcze bardzo dużo powieści pana Stephena do przeczytania), że to może być jakaś jego nieusuwalna maniera.

Proponuję zostać w łóżku
Podsumowując, dochodzę do wniosku, że „Przebudzenie” jest pozycją z gatunku: „można, ale nie trzeba”. Oczywiście, dla wielbicieli Kinga – trzeba (ale prawdziwi wielbiciele pewnie dawno są już po, więc nie potrzebują mojej zachęty), natomiast dla wszystkich innych… Cóż, warto przeczytać, ale tylko jeśli żadna inna nieprzeczytana książka nie patrzy na Was oskarżycielsko z półki.

PODSUMOWANIE
TYTUŁ: Przebudzenie
AUTOR: Stephen King
GATUNEK: Horror

MOJA OCENA (w skali 1-10): 6

Okładka książki Przebudzenie