Witam
serdecznie po wakacjach! Trochę czasu upłynęło, ale wracam –
zwarta i gotowa do recenzowania. Na początek jednak małe ogłoszenie
duszpasterskie – mianowicie
zapraszam Was na moje
specjalne cyndersowe konto na Filmwebie. Jeśli
chcecie zobaczyć, jakie filmy oglądałam i jak je oceniłam, a
także gdybyście chcieli porównać ze mną swój gust – bardzo
proszę. Co prawda to konto jest jeszcze nie do końca gotowe (bo
przecież przez wakacje nie było czasu...), ale sto kilkadziesiąt
filmów już oceniłam, także gites majonez, a będę jeszcze
uzupełniać na bieżąco: http://www.filmweb.pl/user/Cynders
A
teraz już pora na przejście do sedna – danie na dziś: osimiuset
stronnicowe tomiszcze, czyli „Pielgrzym” Terry'ego Hayes'a.
Dmuchawce,
latawce, mord...
Emerytowany
agent najbardziej tajnych amerykańskich służb specjalnych chciałby
już definitywnie zakończyć z pełnym napięcia życiem w ciągłym
ukryciu, tajemnicy i z dziesiątkami wciąż zmienianych tożsamości.
Jego „ostatnim pożegnaniem” ma być książka o technikach
śledczych, napisana dzięki doświadczeniu zebranemu przy badaniu
wielu spraw. Tamto życie jednak wcale nie zamierza tak szybko zrywać
z naszym bohaterem, więc bardzo szybko wciąga go z powrotem w wir
zdarzeń – a wszystko za sprawą morderstwa w podrzędnym hotelu w
Nowym Jorku. Morderstwa, które – jak się okazuje – było
inspirowane przypadkami opisanymi we wspomnianej książce. Pielgrzym
(to kryptonim głównego bohatera) wraca więc do gry, trafiając na
przeciwnika równego sobie – przebiegłego i wykształconego, a co
najważniejsze - „czystego”. Nigdy wcześniej niekaranego, a więc
nieznanego żadnym policyjnym bazom danych. Sednem zaś całej sprawy
jest mrożący krew w żyłach sposób na masową eksterminację
Amerykanów (i nie tylko...) – pozostaje pytanie, czy Pielgrzymowi
uda się zapobiec katastrofie.
On
uzależnia
Tak
prezentuje się zarys fabuły „Pielgrzyma”. Poprzedni akapit
jednak w żaden sposób nie jest w stanie oddać atmosfery i napięcia
panującego w powieści. Książka Terry'ego Hayes'a to osiemset
stron bezustannego obgryzania paznokci, jeśli mogę to tak ująć. W
kluczowych momentach po prostu nie mogłam usiedzieć na miejscu (co
jeszcze potęgował fakt, że na monitorze komputera właśnie
odliczały mi się ostatnie minuty do rozpoczęcia usosowej
rejestracji na ćwiczenia...) Napięcie jest jednak budowane
perfekcyjnie od samego początku, a to za sprawą samej formy książki
– zbudowana jest bowiem z krótkich, treściwych rozdziałów, a
większość kończy się tak, że po prostu nie sposób „Pielgrzyma”
odłożyć. Krótko mówiąc – on uzależnia.
Duże
brawa należą się autorowi za to, że udało mu się ogarnąć
jakoś te 800 stron i nic nie pomylić. W powieści występuje dużo
wątków, które splatają się i rozplatają w równie
nieprzewidywalny sposób jak ludzkie losy – jednakże Terry Hayes
na szczęście się wśród nich nie gubi, nie udało mi się bowiem
odnaleźć żadnych nieścisłości.
Podobała
mi się również konstrukcja bohaterów – są ludźmi z krwi i
kości, którzy mają swoje zalety i wady, stają przed wyborami,
których konsekwencji nie są w stanie przewidzieć, mają ideały,
którymi się kierują (choć równie często ich motywacje są
znacznie bardziej prozaiczne) – w tym wszystkim są bardzo
prawdziwi. A to jest to, co lubię w książkach i filmach.
A
w kwestii wad... Przejdziemy już do podsumowania
Minusy
„Pielgrzyma”? Hm... Może taki, że z racji gabarytów ciężko
czytać go w zatłoczonym tramwaju.
A
tak poważnie to w jednym momencie wydawało mi się, że głównym
bohater miał trochę więcej szczęścia, niż miałby w prawdziwym
życiu... - ale sami widzicie, teraz już się czepiam. Tak naprawdę
już dawno nie czytałam książki, która tak bardzo by mnie do
siebie przykuła. Krótko mówiąc – już dawno nie czytałam
czegoś tak dobrego.
PODSUMOWANIE
TYTUŁ:
Pielgrzym
AUTOR:
Terry Hayes
GATUNEK:
ThrillerMOJA OCENA: 9+ *
*
Przyznam szczerze, że wahałam się czy nie dać 10. Ale jestem
małpa i nie dałam.